Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/467

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żebra. Na najwyższym wzniesieniu brzegu drugiego widać było Vejlby, a pośrodku wsi sterczały wyniosłe czuby drzew plebańskiego ogrodu, dalej na południe leżał skibberupski przylądek, z samotnym kościołem, niby wyspą wśród morza.
Emanuel zatrzymał się u podnoża sygnału i patrzył ku dawnemu osiedlu, a wargi mu drżały i łzy napełniały oczy. Tam był zakątek, koło którego myśli jego krążyły dniem i nocą, niby ptaki wokół gniazda. Rozeznał po chwili położenie poszczególnych przedmiotów wśród tam. Widział teraz każdy dom, drzewo, wzgórze i doznał wielkiego wzruszenia. Tam, w głębi biegła wzdłuż żywopłotu ścieżka, którą nieraz chadzał z Hansiną w pierwszym roku małżeństwa. Tam zaś... o Boże... był kościół, pod którym spoczywał syn jego snem wiecznym. Śliczny, kipiący życiem syn! Największa radość życia!... Tam znowu, kryło się poza wzgórzami Skibberup, gdzie mieszkała Hansina. Może przechadzała się właśnie, myśląc o nim... lub może siedziała u łoża starej, chorej Elzy dumając, co czyni. Z jakąż wyrazistością widział przed sobą stary, niski, zapadły dom, żółto malowany, o równie niskiej bramie, smarowanych mazią krokwiach, staromodną izbą o ciemnej, glinianej podłodze i małych szybkach, przez które padały, świętalne jakby, uroczyste smugi słońca. Ileż razy, śniąc napoły, stawał tam, pukając zlekka, jak znużony drogą wędrowiec, pielgrzym z sił opadający, który odbył długą, pokutną podróż i pragnie wygoić okrwawione nogi. Hansina wstaje cicho od łóżka matki, uchyla okienka i pyta, kto przybył. Gdy go zaś poznała, wychodzi, podaje mu obie dłonie i wita, mówiąc: Czekałam na cię! — Z radosnym uśmiechem tuli ją do