Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/452

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Boję się tylko, czy będzie im sprzyjało szczęście i czy sąd wypadnie jak należy! — ciągnął dalej pastor — Okazało się bowiem właśnie w czasach naszych, że ogromne skutki wyniknąć mogą z najdrobniejszej omyłki na tem polu. Czytałeś pan zapewne epokowe dzieło pastora Magensena o piekle i karach piekielnych? Pomyśl pan... przez dziewiętnaście wieków żyliśmy, my chrześcijanie, w ciągłym strachu wiekuistego potępienia. Przez tyle czasu dręczyła nas ta zmora, aż tu nagle zjawia się mąż światły i dowodzi jasno, jak dwa razy dwa cztery, że wszystko to jest wynikiem prostej pomyłki i złego zrozumienia jednego słowa, czy sylaby pierwotnego tekstu. Czyż nie jest to myśl przeraźna? Jakiś pobożny pustelnik pocił się lata całe nad wiernem oddaniem wszystkiego i nagle utknął na tem właśnie, ważkiem słowie. Cóż się stało? Czyż wszedł może znajomy, pytając o zdrowie, czy może mucha siadła mu na nosie?... Bęc! Fatalne słowo spadło na papier. A potężny Bóg, który niedawno przedtem zesłał na ziemię własnego syna celem odkupienia ludzi i dania im światła prawdy, patrzył spokojnie na ową fatalną pomyłkę, która ludzkość strąciła w ciemń nieświadomości na nowe dwa tysiące lat. Zaprawdę, ma rację przysłowie: mała przyczyna, wielki skutek... Ale widzę, drogi pastorze, że trzymasz laskę w dłoni... przerwał sam sobie wobec milczenia Emanuela czyż może tedy przeszkodziliśmy w przechadzce?
— Przyznaję, — odparł — że miałem zamiar wyjść.
— Doskonale! Pozwolę sobie tedy towarzyszyć panu kawałek drogi. Dobrze mi to zrobi przed kąpielą. O ile wiem, nie mogę dziś liczyć na łaskawą obecność pani... panno Tönnesen...?