Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/446

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pani Betty wstała, by przyjąć gości u furtki ogrodowej. Spodziewała się odwiedzin Ranghildy, natomiast zdziwił ją, a nawet przeraził widok jej towarzysza w tych stronach.
Pastor Petersen był to pięćdziesięcioletni mężczyzna o byczym karku, o pełnej, wygolonej i ruchliwej, tak zwanej aktorskiej twarzy. Gdyby nie miał czarnego surduta i białej krawatki, można by go wziąć za odtwórcę jakiejś małej rólki w trupie teatralnej, tem więcej, że cała postać, zwłaszcza czerwona twarz świadczyła, że jest wielkim zwolennikiem dobrego jadła i napitku. Zwano go p„ater Rüdersheimer“ i pod tem imieniem słynął szeroko. Rozpowiadał poufnie, z pewną nawet dumą, że pierwszorzędni kopenhascy restauratorzy zwali go najlepszym swym klijentem. Nie był zresztą pastorem stołecznym, ale miał tłustą plebanję tuż pod miastem. Był bezdzietnym wdowcem, to też niemal codziennie widywano go w Kopenhadze, gdzie się cieszył sławą nieprześcignionego światowca. W ostatnich latach bywał stale na przyjęciach zmarłego obecnie generalnego konsula Torma i z tej racji zapraszano go też czasem do Hanstedów. Ale tu nie darzono go wielką sympatją, mimo że wiedziano, iż zalicza się do najsurowszych wyznawców dawnych poglądów religijnych, do ortodoksów i w parafji swej zwalcza bezlitośnie wszelkie sekciarstwo.
Damy siadły na ławce pod jabłonią, a pastor Petersen zajął miejsce naprzeciwko nich w wyplatanym fotelu. Emanuel natomiast stał dalej, zabarykadowany formalnie zupełnem milczeniem, co czynił zawsze wobec niepożądanych gości.
Pater Rüdersheimer udał, że nie spostrzega wcale chłodnego przyjęcia. Zdjął spokojnie kapel
usz i otarł chustką czoło.