Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/385

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż to znaczy? Nie rozumiem! — spytał Emanuel.
— Co znaczy? Hm... tak głupi nie jestem, bym nie wiedział, co się dzieje z ludźmi oddanymi do przytułku. Oto tracą prawo głosowania... tak mi powiadano... i tak też pewnie jest...
— Prawda! Ale do czegóż zmierzasz, Svend?
— Ano, zdaje mi się, że wam nasze głosy przydać się nieraz mogą i dlatego to nawet tak się o nas troszczycie... tak zabiegacie... hm... prawda? Wiecie też, że w dniu wyborów nędzarz tyle wart co udzielny baron! Ha, ha... dobrzeście to sobie wykalkulowali!
Emanuel osłupiał.
Dla Tak sobie więc wytłumaczyli ci ludzie wielkie dzieło miłosierdzia, stworzone przez gminę! takichto ludzi strwonił cały zasób miłości, tym potworom złożył w ofierze dobrobyt własny, tak że stał właśnie u progu niedostatku.
Zbladł śmiertelnie. Precz! Precz stąd! krzyczało w nim. Zdawało mu się, że oczy zapadają w głąb czaszki. Niezdolny panować dłużej nad sobą, porwał kapelusz i wybiegł z chałupy.
Niedaleko jednak odszedł, przystanął, westchnął, przyłożył dłoń do pałającego czoła i wyszeptał do siebie:
— Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni!
Jakże mógł zapomnieć tych słów pańskich? Znowu nie tak postąpił, jak wypada ludziom wstępującym w ślady Chrystusa! Nie mógł pojąć, co się z nim w tym czasie stało.
Nagle drgnął. Ujrzał zbliżający się doń drogą powóz, zaprzężony parą siwków, z woźnicą w liberji. Był to ekwipaż doktora Hassinga. Krew mu uderzyła