Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/328

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stangret otrzymał odpowiednie zlecenie i ruszono w drogę. Młody sportowiec podał ramię ciotce swej, pani Hassing, i wysunął się na czoło pochodu, by puścić wodze swej wymowie i żartom.
— Ależ na miłość boską! — zawołał — Wszakże to oślica Balaama! Jegoż to nazywają wszyscy oryginalnym i inteligentnym człowiekiem? Toż to chodząca ewangelja!
— Zawsze się musisz wyrażać krańcowo, drogi Alfredzie! — odparła z łagodnym wyrzutem pani Hassing — Może nie ma wielkich talentów, i trochę zdziwaczał, czego zresztą nie wiem... ale niepodobna przeoczyć w jak szlachetny sposób poświęcił wszystko swym przekonaniom i z jaką gorliwością pełni swe funkcje duszpasterskie... Przyznać to chyba musisz, Alfredzie!
— Ach! Przysięgam, masz już, droga cioteczko, małą słabostkę dla tego jegomości! Coś w rodzaju maleńkiego zakochania... nieprawdaż? A może ci wpadnie też do głowy zaprosić go na kolację?
— Będzie to konieczne, jeśli nam dalej towarzyszyć zechce. Nie powiedziane zresztą, że przyjmie zaproszenie. Zresztą, nie byłabym wcale od tego. Radabym posłuchać jego zapatrywań na różne sprawy.
— Acha! Więc zakochanaś po uszy, cioteczko! Masz miękkie i podatne serduszko. Czyż jednak całkiem zapomniałaś o wuju Joachimie?
— Wuj Joachim! — zawołała nagle pani Hassing i wyraz jej twarzy zmienił się wielce — Masz rację... zupełnie mi wyszedł z głowy.