Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

działo na zgromadzeniu w skibberupskim domu zbornym. Ale Hansina słuchała jednem jeno uchem, czyhając na sposobność skierowania rozmowy na chorobę syna, co sobie postanowiła.
— Czy wiesz, kto był pierwszą osobą i punktem kulminacyjnym zebrania? — spytał, stając pośrodku sali, biorąc się pod boki i pochylając naprzód — Zgadujże, Harsino!
— Nie zgadnę... powiedz mi tedy sam.
— Ojciec twój!
Hansina podniosła głowę z nad roboty.
— Ojciec?
— Właśnie! Twój poczciwy, stary, ślepy ojciec!
— Cóż powiedział?
— Otóż to. Radbym ci dać pojęcie o wrażeniu, o wielkiej wprost radości i uniesieniu, jakie wywołało jego zjawienie się. Istotnie chwila to była wzruszająca!
— Czyż ojciec umie mówić? — spytała coraz bardziej zdumiona.
— Nie tyle zaważyły słowa, co samo zjawienie się i jego gwałtowne wzburzenie... Widzisz, było tak,... wójt skończył swe przemówienie, jak zawsze niestety za długie i za rozwlekłe, i właśnie miano odczytać rezolucję, gdy powstał twój ojciec, siedzący pod samą mównicą, by lepiej słyszeć słowa tejże rezolucji. W sali jednak inaczej ten ruch zrozumiano, sądzono, że chce przemawiać i z wszystkich stron zaczęto wołać, by wszedł na mównicę. Koniec końcem, zanim mógł rzecz wyjaśnić, został zaciągnięty przez dwu ludzi na trybunę. Nie opierał się nawet bardzo. Znasz dobrze jego nieśmiałość, to też możesz sobie z łatwością wyobrazić nastrój ojca i całego zebrania. Do końca życia nie zapomnę tej chwili!