Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tymczasem młody kapelan przebył spory już kawał drogi do Skibberupu wiodącej. Powoli rozpłynęło się zakłopotanie, jakiego doznał w pierwszej chwili, niespodzianie wezwany przez proboszcza do wyjazdu. Odzyskał humor, rozsiadł się wygodnie w wielkim pojeździe i patrzył zdziwiony na rozległy krajobraz zimowy. Po zachodzie słońca nastała zupełna pogoda, niebo było ciemno-szafirowe, usiane gwiazdami. Na zachodnim jeno skraju horyzontu, niby wspomnienie minionej burzy, leżał długi zwał chmur, ponad którym łyskał złoty róg księżyca.
Widok ten upajał kapelana, niby zjawa senna. Był dzieckiem miasta i zima przedstawiała mu się jeno w postaci dymu węglowego, mgły i błota zmieszanego z śniegiem, pokrywającym ulice. Nie minęły jeszcze dwa dni, od kiedy brnął przez calowej głębokości kałuże Kopenhagi, oszołomiony turkotem dorożek, dzwonieniem tramwajów, oraz ochrypłemi krzykami przekupniów muszel. Teraz zaś siedział otulony wielkiem niedźwiedziem futrem proboszcza, mknąc przez krainę czaru, powietrzne państwo cudu, pełne sterczących z śniegu pól, drzew i krzewów, podobnych białym i błękitwym koralom, zaś sanki płynęły cicho, i kołysząc się, niosły go niby na miękkich skrzydłach.
Nagle przeniknęło go wzruszenie. Zjawił mu się przed oczyma duszy obraz zmarłej matki, a łzy napełniły mu oczy. Wspomniał, że najwyższem jej pragnieniem było dożyć tego właśnie dnia. Czuł dziś silniej niż zawsze, że ona to właśnie, poza Bogiem, dodawała mu najwięcej otuchy, by, powolny wezwaniu niebios, został głosicielem słowa Pańskiego. Daremnie drogi ojciec jego, stateczny