Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Coś mi przyszło na myśl! — zawołał żywo — Słyszałeś pan, drogi Hansted, że chory starzec z parafji sąsiedniej przysłał z prośbą o wiatyk. Zaprawdę, trudno o lepszą sposobność dla pana, byś rozpoczął tu swą działalność. Znam dobrze tego człeka, był zawsze godnym szacunku i zapobiegliwym parafjaninem, to też starczy mu w zupełności kilka ogólnych słów pociechy. Mam pewność, że cała rzecz nie sprawi panu najmniejszej trudności.
Propozycja zwierzchnika wprawiła młodego kapelana w wielkie zakłopotanie. Zmienił się kilka razy na twarzy i zaczął bąkać słowa usprawiedliwienia. Wspomniał, że proboszcz przyobiecał mu pomagać w początkach, zanim nabędzie należytej wprawy i dodał, że jest zgoła nieprzygotowany.
Ale Tönnesen przerwał żywo:
— To nie ma najmniejszego znaczenia. Możesz ksiądz ułożyć sobie w ciągu drogi kilka zdań potrzebnych. Sam tak zawsze czynię, a zresztą, jak wspomniałem, w tym wypadku idzie jeno o kilka ogólników dla dodania otuchy. Nie trać pan odwagi, przyjacielu, wszystko skończy się doskonale. Cała rzecz w tem, by spamiętać dobrze rytuał i nie dać się zbić z tropu. Jedź pan z Bogiem, drogi Hansted, ufając błogosławieństwu Pana.
Po tych słowach zaprzestał kapelan dalszych wymówek, w milczeniu opuścił pokój i poszedł do siebie, na górę przywdziać strój przepisany.

W kwadrans potem wyjechał kapelan, a plebanja zapadła ponownie w zwykłą ciszę i otoczył ją spokój niezmącony. Panna Ranghilda chodziła po pokojach, przygotowując wszystko na noc.