Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Panie Hansted! — podjął biskup po długiem milczeniu. — Czy odczuwałeś pan czasu studjów swych, lub przedtem, specjalny pociąg do pewnych kierunków, czy prądów duchowych w łonie świata akademickiego, czy poza nim?
— Nie! — odparł Emanuel i spojrzał zdumiony. — W epoce dorastania i czasu studjów żyłem zupełnie samotnie i na ustroniu się trzymałem. Nie brałem, rzec można, żadnego udziału w zwykłem życiu akademickiem.
— Musiałeś pan mieć jednak pośród kolegów, kilku bodaj przyjaciół, którzy oddziaływali na pana... Byłeś, sądzę, członkiem religijnych, literackich, czy politycznych klubów dyskusyjnych... nieprawdaż?
— Nie. Nie brałem w tem udziału. Nigdy nie miałem przyjaciela prawdziwego i poprzestawałem na sobie samym i książkach. Zycie polityczne było mi zawsze obce.
— Ach, tak? — powiedział biskup z pewnem rozczarowaniem i odkrząknął zlekka.
— Jakże się jednak stało, — spytał po chwili, stając i patrząc na Emanuela wesoło, z widocznie sztucznym uśmiechem, — jakże się stało, żeś pan doszedł do swych, mówiąc prawdę, pod wielu względami bardzo radykalnych poglądów? Przekonań nie dobywa się z książek, ale z życia samego, chociaż przyznaję i książki dają umysłowi podatność dla przejęcia się wpływami osobistemi, i potwierdzają wyniki takiego przepajenia się pewną ideją. Oczywiście — przerwał sobie znowu i ruszył dalej — rozumiem dobrze, że zarówno dom, jak i nieboszczka matka pańska oddziałać musiała na kształtowanie się pańskiej psychiki. Przypominam sobie