Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy widoki tego pogodzenia zaczęły nagle maleć, przesunął się nieznacznie ku obozowi demokratycznemu, dokąd go zwabiono pochlebstwami, w celu ozdobienia historycznem nazwiskiem sztandaru kroczących coraz to śmielej ku zwycięstwu mas ludu. Dotychczas bronił się jeszcze energicznie przeciw proklamowaniu swego akcesu do partji, było atoli publiczną tajemnicą, z czem się sam zresztą nie ukrywał, że zamierza dać się demokratom wybrać do parlamentu, by w ten sposób stanąć twardo w sferach rządzących.
Mówił o tej słabostce swojej dla polityki i władania z otwartością zupełną, toteż i dziś, ledwo siadł do śniadania, sam skierował rozmowę na pogłoski, szerzone we wszystkich pismach krajowych, o swej kandydaturze.
— Cóż robić! — powiedział ze śmiechem. — My, politycy podobni jesteśmy wielce do wielkopańskich stangretów. Raz siadłszy na koźle, ująwszy lejce, a może także i bat, gdy zachodzi potrzeba, nie możemy już potem poprzestać na siedzeniu w stajni i rżnięciu sieczki. Pamiętam, w dziecięcych latach znałem pewnego pocztyljona, który przez lat trzydzieści jeździł dyliżansem z rodzinnego mego miasta do okolicznych miasteczek. Opowiadano, że kiedy się postarzał i ciężko zaniemógł, za każdym razem, kiedy śmierć mu groziła, dawano mu w rękę sznur firanki łóżka, tak by sobie wyobrażał, że jeszcze siedzi na koźle i powozi. Zawsze, pono wówczas przychodził do siebie. Toteż powiedziałem żonie, by, gdy zachoruję, nie zapomniała przynieść mi trójgraniastego kapelusza, tak bym sobie wyobraził, że mnie zamianowano prezydentem rady ministrów Wówczas niechybnie wróci mi zaraz zdrowie.