Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziankowie, ale niestety, w czasach najnowszych, najwyżsi męże zaufania Kościoła. Nie potrzeba chyba mówić wyraźniej, prawda? Wiesz pan, co mam na myśli. Do czegóż zmierzamy? Czy nie bierzemy w służbę bożą samego Antychrysta? Czemże innem są tak zwani Grundtvigjanie, urządzający zebrania braci, zakładający po wsiach uniwersytety, które w czasach ostatnich nawet rząd popiera. Czemże jest dalej owa plaga kolporterska, czemże owi kaznodzieje, szewcy i krawcy, te, zgoła niewykształcone osoby, które, zważ pan to dobrze, duchowni wysyłają po kraju, z upoważnieniem głoszenia słowa bożego w imię Kościoła? Nie pojmuję ślepoty niektórych naszych współkolegów, nie dostrzegających, że owe metody podkopują zasadniczo nasz autorytet, którego potrzebujemy nieodzownie w stosunku do prostaczka, niezdolnego pojąć istotnej wyższości moralnej. Niema celu zaprzeczać temu, gdyż mówimy z sobą jeno. Jakież owoce tego postępowania? Oto szewcy i krawcy owi nabierają w oczach dobrodusznego chłopka cech cudowności, stają się pół-prorokami, lud się kupi wokoło nich, oni zaś do tego stopnia demoralizują frazesami swemi gminę, że potem niesposób zainteresować ludzi przemyślanem dobrze i wygłoszonem należycie kazaniem, ani najuroczystszem nabożeństwem. Przed kilku dopiero dniami taki wagabunda, który mi się przedstawił jako kolega, poważył się prosić o zezwolenie, bym mu użyczył kościoła na cele produkcyj proroczych. Do tego już doszło, że włóczęgi jawią się na kazalnicy, a mieszkańcy przytulisk stają u ołtarza! Szewczyki i oberwańcy wszelkiego rodzaju narzucają się ludowi w roli przewodników duchowych!