Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pogładziła litośnie niemal głowę i policzki córki, a ponieważ trudno jej było milczeć o tem, co uciskało jej serce, przeto rzekła:
— Nie przypuszczaliśmy zaprawdę, że to nastąpi i muszę wyznać, że nam się to wszystko dziwnem wydaje. Jak to mówią, zaskoczyła nas ta rzecz znienacka. Równy z równym chętnie się para, a Hansina jest przecież prostą wieśniaczką i nic więcej. Skoro jednak sprawy tak daleko zaszły, niema już co gadać, tylko trzeba prosić Boga o błogosławieństwo.
Nastała cisza, którą przerwał Anders Jörgen, wszedłszy ubrany w ciemną, świąteczną odzież i czyste, białe, wełniane pończochy. Przez chwilę stał niepewny przy drzwiach, spozierając ku Elzie i jakby czekając znaku, potem jednak podszedł niezdarnie i rzekł:
— Życzę szczęścia i błogosławieństwa bożego!
Emanuel uścisnął mu dłoń w milczeniu.
— Może ksiądz kapelan raczy usiąść! — powiedziała Elza. Usiedli wszyscy, Hansina zajęła z przyjaciółką miejsce na ławie pod oknem, zaś Emanuel w fotelu, przy piecu. Stracił cały nastrój, a nawet gniewało go to wszystko po trochu. Wydawało mu się, że ma prawo być serdeczniej przyjętym.
Elza zaczęła mówić o pogodzie, o suszy, która niszczy trawę i zboże jare, potem zaś o chorobach, grasujących w okolicy i nowym lekarzu obwodowym w Kyndlöse. Emanuel odpowiadał półsłówkami, a w końcu rozmowa utknęła całkiem.
— Anders! powiedziała mężowi Elza. Mógłbyś też przecież raz pokazać księdzu kapelanowi bydło.