Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ale ja nie! Tak łatwo to panu nie pójdzie, bądź pan pewien. Idzie o próbę siły, dobrzy ludzie, i nie radzę wam z tak pełnem zaufaniem czekać wyniku! Spójrzno na mnie, młodzieńcze, zmierz się ze mną! To cię może jeszcze przywieść potrochu do rozumu. Stare drzewa nie padają od pierwszego ciosu, jak się to przydarza młodym i jak się stanie z panem, mam nadzieję. Wczoraj pan mówiłeś, mości Hansted, ale dziś ja mam głos!

W chwilę później rozwarł proboszcz Tönnesen z hałasem drzwi salonu, a jednocześnie panna Ranghilda weszła od strony jadalni z czarką żółtych kwiatów w rękach. Ubrana była w lekką sukienkę poranną, ujętą w pasie długim sznurem z kwastami. Na głowie miała płaski, jasno-popielaty kapelusz pilśniowy, przyozdobiony tylko spadającym na plecy, białym welonem. Była, jak zawsze, blada, ale kwiaty rzucały na jej szyję przepyszny różowo-złoty blask, tak że zdawało się, jakby niosła czarę płonącego słonecznego światła.
— Co się stało? spytała, spojrzawszy we wzburzoną, zmienioną twarz ojca, i przystanęła pośrodku salonu, obok machoniowego stolika.
— Masz rację, że się pytasz! — zawołał. — Świat, zda się, w czasach ostatnich zeszedł z normalnej drogi. Ludzie poszaleli, czy ich coś opętało!
— Cóż zaszło?
— Ach! powiedział. Tyle tylko, że nasz zacny kapelan się zaręczył.
Panna Ranghilda postawiła tak nagle czarkę na stole, że trochę wody prysło na rozłożone tam