Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dynym rozumem. Znużony całodzienną pracą robotnik idzie wieczór do szynku, żądny rozradowania się na chwilę w sposób sztuczny, zapomocą wódki. Młode damy siadają o mroku do fortepianu i wytwarzają zapomocą tonów nastroje księżycowe, szum fal, czy tryle skowronka pośród czterech ścian swego pokoju. Tłumy cisną się do teatrów, gdzie powietrze duszne jest i przepełnione wyziewami. Tam radują się, lub płaczą na widok płatnych szarlatanów, którzy pośród malowanych kulis małpują ludzkie troski i namiętności. „Miłośnik sztuki“ tego rodzaju nie odczuwa widoku wzburzonego morza, ni pokrytej kwieciem łąki, o ile jedno i drugie nie jest oprawione w ramy i nie wisi na ścianie w jego komnacie. Czyniąc tak, zaiste podobny jest całkiem do owej królewny, która wolała malowane pióra od żywej, wonnej róży.
— A wszystko to — ciągnął dalej — to dopiero zewnętrzna strona rzeczy. Wgłębiając się w stosunki współczesne, doszukując się, poza tą maską, życia istotnego, spostrzegamy, że ludzkość przepoławia ogromna bezdenna przepaść. Nie stoją zaiste, po jednej jej stronie dobrzy, a po drugiej źli, dzieci Boga i niewolnicy grzechu. Nie! Po jednej stronie dostrzegamy bogatych, po drugiej zaś biednych, po jednej tych co używają dóbr świata, po drugiej zaś pozbawionych wszystkiego, pracujących i cierpiących. Tutaj mamy ogromne rzesze niewolników pracy i ubóstwa, tam zaś małą grupkę wybrańców lenistwa i nadmiaru. Tu panuje chłód, ciemność i nieświadomość, tam światło, przepych i przesyt duchowy. W ten to sposób ziściła kultura współczesna prawo Chrystusa Pana, dotyczące braterstwa ludzi, tak przeprowadziła jego nakaz miłości bliź-