Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

panowała tu ta sama lekkomyślność, pycha i obłuda?
Wstano od stołu, a goście rozeszli się po pokojach, damy zasiadły w salonie, a panowie poszli palić do pracowni.
Emanuel natknął się w drzwiach jadalni na pannę Ranghildę.
— Dziękuję za towarzystwo! — zawołała żywo, wyciągając doń rękę. — Nie rozumiem, czemu pan nie zbliżył się do mnie. Czy może nie zadowolił pana wygląd stołu i dobór potraw? Czemużeś pan też był przez cały czas tak nieuprzejmy i ani razu nie spojrzał. Chciałam do pana przypić!
— Widziałem panią dobrze! — odparł — Ale pan Johansen tak silnie był panią zajęty, że nie miałem serca zabierać mu pani, ni na moment.
— O, ten biedny Johansen! — roześmiała się — Zawsze musisz pan na nim utknąć. Przyznaję, że jest trochę komiczny, ale... Boże drogi... posiada jakie takie cechy człowieka. Nie mówi przynajmniej ustawicznie o cenach zboża i krów. Ma nawet trochę smaku. Zauważyłam nawet dziś, że używa wcale niezłych perfum. Przytem zabawiał mnie rozmową o Wagnerze i Beethovenie! Czegóż można więcej żądać?
— Ma pani zupełną słuszność! — odparł szorstko. — Jestem również zdania, że odpowiadacie sobie oboje państwo wybornie!
Ton, jakim to powiedział, wywołał zmarszczenie czoła Ranghildy. Spojrzała nań wyniośle i rzekła z dostojeństwem niewysłowionem:
— Pan się zapomina, panie Hansted... Od pewnego czasu uczyniłam odkrycie, że w pożało-