Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Raz tylko — ciągnęła dalej — odrzuciłam mą podejrzliwość. Był to wieczór Św. Jana, wówczas gdyśmy się zaręczyli. Zapomniałam się wówczas, ale zapłaciłam za to drogo.
— Toro... Toro... Czemuż to mówisz? Czyś poto przyjechała, by mnie zabić? Czyż moją to było wyłączną winą co się stało? Nie. Wiesz dobrze żem zawsze ustępował pierwszy. Chciałem zgody, ty zaś pragnęłaś zawsze walki i żyłaś ustawicznym niepokojem. Słuchaj mnie. Prosi cię umierający! Przyrzeknij, że nie będzie żyła w tem odludziu, w tej pustaci Agersoagaardu... Pomyśl o Esterze. Wszakże kończy siedmnaście lat. Nie truj jej, nie truj siebie dłużej tym straszliwym, nieludzkim uporem, który tyle złego narobił.
— Powiedz mi, Nielsie, czy miałbyś odwagę powiedzieć sam Esterze, żeś ją wydziedziczył?
— Przyrzekłem, że zabezpieczę przyszłość Estery i tak się stało. Dostaje nietylko to, do czego ma prawo wedle ustawy, ale nierównie więcej jeszcze.
— Nie mów mi tego, to zbyteczne. Wiem z góry, że masz po swojej stronie ustawę. Zawsze zasłania się ustawą ten, kto popełnia nikczemności. Wszakże prawo było za tobą wówczas także, kiedyś mnie wygnał sromotnie z domu, odbierając ojca córce mojej. Ale istnieją inne prawa, Nielsie, a one potępiają ten czyn twój! Słyszysz? Powiadasz, że przyszłość Estery jest zabezpieczona. Skądże czerpiesz tę pewność? Gdzież się podziało naprzykład mienie mojej matki? Żyłyśmy pewne, że posiadamy bogactwa, starczące na całe wieki, a ludzie spoglądali na nas jak na wyższe istoty. Aż pewnego dnia matka ze mną i Jaśkiem znalazła się przed drzwiami własnego domu, na ulicy, jako