Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spokojna ich świta duchów i zjaw panoszyła się z każdym dniem butniej, niwecząc pokój.
Często Ema nuciła piosenkę, była wesoła, zajmowała się dziećmi, albo wyglądała oknem czy Arnold nie wraca. Nagle opanowywało ją zniechęcenie, lub omdlewała nawet niemal, tracąc ochotę do wszystkiego i obojętniejąc na wszystko. Innym razem, za najdrobniejszą przeciwnością wybuchała łzami. Nie mogła spać gdy Arnolda zabrano w nocy do chorego. Drżała od zwidywań różnych i dręczyła się wyrzutami sumienia. Strach uczynił ją przesądną. Zapalała lampkę nocną i siadała na łóżku, oplatając ramionami zgięte kolana. Każdy szelest stawał jej się tajną wieścią ze świata duchów. Czasem wstawała i dobywała Biblję, od czasu konfirmacji trzymaną w szufladzie. Czasem też składała ręce i szukała ukojenia w długiej, żarliwej modlitwie.
Podczas tego powozik Arnolda chlupotał po kałużach stopniałego śniegu, lub toczył się ze zgrzytem kół pod sklepieniem gwiazd mrugających w mroźną noc. I on sypiać nie mógł. Ze smutnym uśmiechem na ustach myślał o niej serdecznie i wszystko przebaczał. Działo się teraz, jak w pierwszych dniach miłości. Choćby się rozstali z goryczą i niechęcią, zaczynali niezwłocznie tęsknić do siebie i pożądać się wzajem. Arnold miał czasem wprost fizyczne odczucie, że towarzyszą mu myśli, pocałunki i łzy Emy. Gdy jednak siedzieli obok siebie w domu, to często czuli oboje, iż dzielą ich setki mil. Nie zdarzyło się już teraz nigdy, jak przedtem, gdy siedząc o zmroku w pracowni wybuchali śmiechem, przekonawszy się, że myślą o jednem i tem samem.