Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Andersen zaczął od przeprosin za to, że go zatrzymuje, mimo iż ma gości w domu.
— Gości? — spytał Arnold żywo.
— Tak. Przed chwilą widziałem zamknięty pojazd pastora Joergensena, jadący przez wieś. Stoi teraz w gospodzie.
Arnold wyjął szybko chustkę do nosa i zaczął nią żywo manipulować przy twarzy celem ukrycia zmieszania. Kręcił się w bryczce, poprawił na siedzeniu, a wreszcie zanucił pod nosem jakąś melodję. Zmusił się słuchać przez kilka minut monotonnego, przerywanego gadania wieśniaka, z którego nie rozumiał ni słowa, potem zaś kazał woźnicy ruszać dalej.
Zastał rzeczywiście gości. Po salonie spacerował pastor, powiewając długiemi połami surduta, żona jego zaś siedziała za stołem w kapeluszu na głowie. Obrzucił ich oczyma, spojrzał także na siedzącą obok pastorowej Emę, nie widząc jej wcale, a potem posłał wzrok na poszukiwanie kogoś, kogo wcale nie było.
Od pierwszej chwili, gdy posłyszała kroki męża, zebrała Ema całą przytomność umysłu, by chwycić wyraz jego twarzy, gdy wejdzie. Z wnętrznym triumfem i uczuciem fizycznej pożądliwości zmysłowej zauważyła w spojrzeniu jego przebłysk zazdrości.
Pastor Joergensen stanął przed Arnoldem pochwycił oburącz klapy jego surduta, jakby zabierał się do tańca. Bez względu czy był u siebie, czy w domu obcym, pastor musiał koniecznie nieustannie spacerować, przyczem co moment dobywał zegarka i oświadczał, że musi niezwłocznie odjeżdżać. Mimo to nie można się go było pozbyć. Tłumaczył teraz Arnoldowi, że dwukrotnie już oświadczył Emie, iż wraz z żoną pragną by przybyli oboje następnej niedzieli na ple-