Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i osypał ją niemi, tak, że miała na sobie mnóstwo niby złotych kropelek.
Przejęła się nakoniec swą rolą, przybrała minę królowej i powiedziała:
— Teraz chcę muzyki!
— Do usług WKMości! — odrzekł pochylając się nisko, ale miast siąść do fortepianu, wybiegł przez pracownię Arnolda do sieni i wrócił niebawem z instrumentem o długiej szyi, podobnym do gitary, wykładanym masą perłową.
Ema doznała pewnego rozczarowania, natomiast Arnold zaczął klaskać w dłonie i wołać: brawo!
— W K s. Mość jest, widzę, również śpiewakiem! — powiedział.
— Tak... troszkę! — odrzekł — Zgoła niewinnym piosenkarzem!
Zaśpiewał nasamprzód piosnkę francuską, potem dwie włoskie aryjki miłosne. Głos jego nie miał dużej skali, a przytem nie posiadał metalicznego brzmienia. Był raczej oschły. Ale niezwykła żywość ekspresji i mistrzowski wprost akompanjament olśnił oboje.
Arnold, niewiele rozumiejąc z tekstu, mało zresztą z natury wrażliwy na muzykę, po chwili przestał zważać na śpiew. Siedział rozparty w fotelu, rozczesywał palcami brodę i patrzył na Emę, rozmarzonym winem wzrokiem zakochanego. Miał już dość niesamowitego gościa, pragnął zostać sam na sam z Emą, by wieczorek ten kontynuować na własną rękę, w dosadniejszej jeszcze może formie. Postanowił wyprawić spać dziewczęta służebne, samo jeno światło miało być świadkiem onej nocy sardanapalicznej.
Gość zanucił nową pieśń, tym razem w języku ojczystym. Była tam mowa o bogu baśni, który okryty