Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wprost nierealnie dziwni, nieszczęśliwi i opętani przez djabła.
Wspomniał liebmanowską „Pieśń burzy“ i zaczął powtarzać ją sobie:

Jakieś pięknie przyodziana

W wielki dzień Świętego Jana!
W welon z mgieł coc kryje głowę
Zorze wplatasz płowe...

Wicher wyje pieśń twej chwały,
Siekąc wydmy, morze, skały,
Gdy powstaje z zórz pąsowy

Ciemny dzień zimowy...

Przerwał mu rozpamiętywanie Lindemark, pokazując batem ruchomą śmigę promieni, łyskającą w równych odstępach czasu na niebie, w północnej stronie.
— To stacja świetlana w Loegstrup! — powiedział — A tu mamy przed sobą dwór.
Wskazał ku zachodowi, gdzie błyszczało samotne światełko. W promieniach kręcącego się koła latarni morskiej widać było zarysy wydm piasczystych, a poprzez wichr dochodził głuchy poryk morza.
Nagle zadudniało pod kopytam i koni. Przejechali most. Woda ściekała nikłym pasmem na tamę, a Petersen odczuł smutek zrozumiawszy, że most ów i szluza to musi być jedno z ogniw słynnych urządzeń plantacyjnych Lindemarka. Znalazł się więc znowu poza sferą swobodnego zmagania się żywiołów, gdzie wzięte na łańcuchy i ściśnięte w wąskie koryta, dźwigać musiały brzemię niewoli i pracować w kieracie cywilizacji.