Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż to za awantury? Cóż to znowu za błazeństwa, Hacke? — wrzeszczał doprowadzony do wściekłości Soeren. Ale Hansen wytrzeźwiał i szepnął mu:
— Cicho bądź! Musimy go obezwładnić. Inaczej bidzie źle! Zwrócił się do porucznika i rzekł, skubiąc go ostrożnie za rękaw.:
— Dajże pokój, drogi Hacke! Miejże rozum! Nie chciałem ci przecież dokuczyć! Chodź, drogi przyjacielu... chodź... przejdziemy się trochę po świeżem powietrzu!
Chciał go ująć pod ramię, ale Hacke rzucił się i wrzasnął:
— Nie tykaj mnie śmierdząca Świnio! Niech was wszystkich szlag tiafi! A gdzieżto się podział ten małpi król, ten smarkacz? Zresztą... pokój z nim! Niech się zabawi! Przyjemnej roboty! Powiedz mu, że go błogosławię... błogosła... tak jest!
Oczy jego stały się martwe, a głowa opadła na piersi. Powtarzał coraz ciszej ostatnie słowa. Nagle zbladł strasznie i zmartwiał zupełnie.
Gospodarz i Hansen przyskoczyli doń. Hansen skropił mu twarz piwem i odwinął szalik ze szyi. Lindemark jął także pomagać. Biedny Kopenhagczyk stał przerażony w drzwiach i gapił się.
— Na miłość boską! Może umarł? — zawołał Lindemark.
— Połóżmy go na łóżko, to ożyje! — zapewniał Hansen — Czy nie macie jakich kropli trzeźwiących, Soeren?