Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ręczna... gwarantuję, że nie oblezie w praniu... może pan kupi?
Koń morski tak wybałuszył głupie gały, że mu wylazły niemal na wierzch.
— Cooo?
Nagle umilkł podróżny i nastawił uszy. Posłyszał od strony ściany coś jakby chrapnięcie... Tak... ktoś chrapał w stancji.
— Któż tam śpi w łóżku! — spytał.
— Porucznik.
— Porucznik?
— To znaczy asystent od regulacji wydm. Zawieruszył sobie pałkę... ot tak potrochu tylko... no i położył się, żeby wyprostować kości.
— Jakto? — oburzył się przybyły — Pańscy pijani goście kładą się do łóżek, wynajętych przez podróżnych?
— Psst! Psst! — rzekł gospodarz podnosząc palec... — Ciszej! Gdyby posłyszał, byłaby bieda... Muszę panu powiedzieć w zaufaniu, że porucznik ma trochę... tak — wie pan... niewyraźnie pod kapeluszem!
Puknął środkowym palcem w czoło.
— Na ci kiszkę! Jeszcze tego brakło! Zaczyna być bardzo przyjemnie... Więc ten pan porucznik z zajączkami w głowie ma ze mną spać w jednem łóżku?
Gospodarz chciał coś odpowiedzieć, ale nagle rozległy się głosy i turkot pojazdu, który zaraz ugrzązł w gnoju sieni zajezdnej. Ktoś otwarł drzwi, a pęd wiatru omal nie zgasił światła. W drzwiach widoczny zaledwo w zarysach ukazał się człowiek wysoki w futrze i kapuzie z psiej skóry.