Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

równy rumieńczyk na świeże liczko córki, wyrażając w obecności przyszłego zięcia, wielką tęsknotę do osiągnięcia godności babki. Również i papa okazywał narzeczonemu tyle sympatji, na ile tylko zdobyć się mógł świadomy swej odpowiedzialności właściciel księgarni oraz składu papieru, wobec młodzieńca, wygłaszającego zapatrywania dosyć buszmeńskie na sprawy wagi pierwszorzędnej, dotyczące Boga i nieśmiertelności duszy.
Uniesiony ową, trzymaną zresztą w należytych granicach życzliwością, dał swe zezwolenie na to, by podczas niedzielnych wycieczek rodzinnych do Charlottenlundu, lub ogrodu zoologicznego młoda para zażywała rozkoszy spaceru we dwoje, oczywiście w takiej jeno odległości, by ich można każdej chwili przywołać. Pozwalał im również przesiadywać wieczorami sam na sam w ciemnej jadalni, gdzie stała kanapka bez oparcia, domagając się tylko, by drzwi do salonu były do połowy otwarte. W zamian zato kaszlał zawsze z pobłażaniem, ile razy jakiś całus wypadł zbyt głośno.
Po pewnym czasie uświadomił sobie jednak młody magister, że miłość jego niebyła ową wielką i głęboką namiętnością, owem szaleńczem, mroczącem zmysły upojeniem, jakiego to uczucia domagał się od życia mocą królewskiego prawa młodości. Szczęśliwym się czuł, coprawda, trzymając w ciemnej jadalni na kolanach Kasię i kładł z rozkoszą głowę na jej wydatnem, dziewiczem łonie. Kiedy jednak potem wracał zamyślony do swego poddasza, mając ponad głową zwały chmur, a zwłaszcza kiedy siedział w izdebce otoczony dziwacznemi cieniami ścielącemi się po skośnych ścianach i zatapiał się z nawyku w głębie duszy swojej, wówczas doznawał wyrzutów sumienia