Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To drobnostka. Jeśli obecność moja może mieć cel jakiś.. w takim razie...
— Nie... nie... to, czego się dowiedziałem, wyklucza wszelką nadzieję.
— Wstąpię jeszcze dzisiaj... tak około jedenastej...
— Pan doktor musi i tak przechodzić tędy... a więc... w powrocie z zebrania...
— Tak... tak... oczywiście...

Po odejściu lekarza burmistrz wrócił do pokoju chorej. Już z jadalni poczuł odór piżma.
Anna-Marja leżała w półśnie, ale zbudziła się zaraz gdy jeno odczuła jego obecność. Otwarła oczy i wpatrzyła się weń, a spojrzenie to było martwe i przerażone jednocześnie. Nie mogła już mówić, a słuch jej również odjęło. Ostatnie słowo, jakie podczas pobytu lekarza z wysiłkiem wyszeptała do ucha siostrze, było:
— Ingrid...
Majorowa wstała zaraz, chcąc go zostawić sam na sam z umierającą. Mijając go zatoczyła koło, jakby chciała znaleźć się odeń jak najdalej.
Poszła do pokoju gościnnego obok jadalni. Księżyc świecił, rzucając wielkie plamy na podłogę, nie zapalała przeto lampy. Była tak wzburzona, że nie mogła chwili spokojnie usiedzieć. Rzucała się na sofę, biegała po pokoju, wreszcie oparła się o poręcz fotelu i przycisnęła chustkę do ust, by stłumić łkanie.
— Morderca! Morderca! — wołało w niej coś.
Nie pamiętała już kiedy powzięła to podejrzenie, ale na widok owego martwego, trupiego uśmiechu szwagra, którym odpowiedział podczas obiadu na jej krytykę szablonowej moralności zaścianku, nabrała zupełnej pewności, że umyślnie i z rozmysłem zniweczył