Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oczywiście! Pocóż przestawiać krzesła? Czy to ma jakikolwiek, cel?
Arnold roześmiał się.
— Pamiętasz pewnie, że zeszłego roku powziąłem myśl przesunięcia altanki na zachodnią stronę ogrodu, celem odsłonięcia widoku. Broniłaś się rękami i nogami, twierdziłaś, że tam większy przeciąg, ja zaś oponowałem. Przyznajże teraz, żem miał słuszność!
Teraz Ema zaśmiała się. Podeszła do męża i położyła mu dłoń na ramieniu.
— Nie, drogi Arnoldzie, — rzekła — tego przyznać nie mogę. Przez całe lato hulał po altance tak niesłychany wichr, że wytrzymać w niej nie było sposobu. Chyba nie zapomniałeś tego?
— Nie zapomniałem, że trwałaś przy tem twierdzeniu przez całe lato. Jest to jednak, zdaje mi się, sprawa zgoła odmienna.
Odwróciła się od niego.
— Nie wierzysz sam w to, co mówisz! — rzekła — Nie chcesz tylko przyznać, żeś się omylił. Powiedziałam ci to już niezliczoną ilość razy.
— Słuchaj no, Emo! — powiedział twardo — Jeśli będziesz się upierała przy swem niemądrem twierdzeniu, zwalę pierwszego lepszego dnia altanę i basta. Dość mam słuchania tego rodzaju niedorzeczności. Zobaczycie wszyscy razem co się wam może przydarzyć, jeśli mnie będziecie doprowadzali do pasji.
Wziął gazetę i usiadł przy stole, odwracając się plecami do żony. Ema zaczęła ścierać tu i owdzie kurz, nucąc półgłosem jakąś melodje. Był to nieomylny znak, że się czuje obrażoną i że się w niej zbiera na burzę.