Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Proszę się uspokoić... koniecznie... koniecznie... Trzeba się trochę przespać...
— Spróbuję... Proszę mi poprawić poduszkę....
— Tak... teraz już dobrze...
— Ach — gdyby mi się tylko coś ładnego śniło, spałabym chętnie...
— O czemżeby chciała śnić panienka?
— O czemś ładnem. Zeszłej nocy miałam straszny sen. Zbudziłam się oblana na całem ciele zimnym potem.
— To skutek gorączki.
— Nie powinno tak być. Gdy się jest chorym ma się właśnie najmilsze sny.
— O czemżeby panienka chciała śnić?
Estera obróciła się znowu do ściany, by ukryć łzy.
— O moim zbawcy! — szepnęła po chwili, jakby słów tych nie należało wymawiać głośno.
Panna Andersen wiedziała co to znaczy. Kochała się sama czasu młodości w proboszczu i wspomnienie to wycisnęło i jej również łzy.
Pani Engelsioft pracowała ciągle, siedząc nad rachunkami. Nie miała odwagi próżnować. Nie miała spokoju wnętrznego, przeto musiała pracować do upadłego.
Ale wkońcu opuściły ją siły. Złożyła głowę na dłoni. Dnia poprzedniego dostała ponowne wezwanie do sądu. Pod naporem opinji publicznej naczelnik wydziału bezpieczeństwa m usiał wznowić śledztwo. Czuła nieznośne pieczenie w trzech palcach prawej ręki i zdawało jej się, że słyszy jakieś głosy, miotające pogróżki i klątwy.
W takich chwilach zamętu myśli pragnęła niemal śmierci Estery. Wówczas bowiem wybiłaby dla niej