Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Inaczej mógłby sądzić, że go unika. Niech tam sobie stary Anders myśli co chce.
Po chwili zebrała całą odwagę i postąpiła kilka kroków ku idącemu.
— Czy pan wyjeżdżał, panie pastorze? — spytała po przywitaniu. — Nie widziałam pana już tak dawno!
Nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, trzymał jej rękę w dłoni i spoglądał na nią zdumiony.
— Więc pani nie wie, że pani Engelstoft nie życzy sobie, bym bywał w pałacu?
— Matka? — zawołała przerażona i zbladła jeszcze bardziej.
— Jest to może jeno przelotny nastrój! — powiedział, puszczając nakoniec jej rękę — O ile wiem, nie uczyniłem nic niewłaściwego. Dlatego też nie żegnam się jeszcze z panią. Przybędę niezwłocznie, gdy tylko matka pani przyśle po mnie. Ale prawda... pani nie wie jeszcze dotąd, że niebawem wyjeżdżam...
— Do Kopenhagi?
— Nie, dużo dalej. Opowiadałem pani o placówce misyjnej w Chinach, która przez długi już czas nie jest obsadzona. Zdawna pragnąłem zostać misjonarzem i to właśnie tam, gdzie światło prawdy nie dotarło jeszcze, na dalekim Wschodzie. Zdarzenie wyprost cudowne pozwala ziścić teraz mój ślub. Bóg sprawił, że mogę zaspokoić wreszcie pragnienie serca mego.
Estera czuła, że w główne jej się kreci. Cóż to za słowni? Czekała, pewna była że się uśmiechnie i w ten sposób zaznaczy, że żartował. Spojrzenie jego pozostało jednak poważne, w głosie nie ozwał się ton żartobliwy. Tedy to, co mówił, było prawdą...
Nie chcąc zdradzić swego bolesnego rozczarowania, usiłowała uśmiechnąć się i zażartować.