REBEKA. (uśmiechając się nieznacznie i patrząc na niego, po cichu). A więc chodź... będziesz świadkiem.
ROSMER. Powiadam, że idę z tobą.
REBEKA. Tak, do mostu, daléj przecież się nie odważysz.
ROSMER. Zauważyłaś to?
REBEKA. (smutnie, jakby złamana). Tak, i dlatego miłość moja była bez nadziei.
ROSMER. Rebeko... oto kładę rękę na twojéj głowie (czyni to) i pojmuję cię za żonę.
REBEKA. (chwyta jego obydwie ręce i opiera głowę na jego piersi). Dzięki ci (puszczając go). A teraz idę... z chętną wolą.
ROSMER. Mąż i żona powinni iść razem.
REBEKA. Więc aż do mostu.
ROSMER. I na most. Idę z tobą... gdzie ty pójdziesz. Teraz będę miał odwagę.
REBEKA. Czy jesteś nieomylnie pewny... że ta droga jest dla ciebie najlepszą?
ROSMER. Wiem, że jest jedyną.
REBEKA. A jeśli się mylisz, gdyby to było złudzenie... jeden z tych białych koni rosmersholmskich?
ROSMER. Być może. Tych nie unikniemy tutaj.
REBEKA. Więc zostań.
ROSMER. Mąż powinien iść za żoną, jak żona za mężem.
REBEKA. Ale wprzódy powiedz mi jedno tylko. Czy ty idziesz za mną czy ja za tobą?
ROSMER. Tego pytania nie rozwiążemy nigdy.
REBEKA. A jabym tak chiała wiedziéć.
ROSMER . Idziemy jedno za drugiém, Rebeko, ja za tobą, ty za mną.
REBEKA. Tak, to dobrze.
ROSMER. Bo teraz jesteśmy jedném.
REBEKA. Jesteśmy jedném. Chodź. Idziemy chętnie, odważnie (wychodzą ręka w ręku i widać, jak się zwracają na lewo. Drzwi pozostają otwarte).
PANI HELSETH. Proszę pani... Powóz zajechał (ogląda się wkoło). Niéma nikogo? Wyszli razem o téj porze? No, no, muszę powiedziéć... Hm. (wygląda z przedpokoju i powraca). I na ławce ich niéma, nie, nie. (Idzie do okna i wygląda). O Jezus! Tak. Tam, tam, coś się bieli. Na uczciwość, stoją oboje na moście. Boże, bądź miłościw biednym grzesznikom! Obejmują się (z głośnym krzykiem). Ach!... oboje... w Mülbachu. Pomocy! Pomocy! (opiera się drżąca o krzesło i mówi z trudnością). Nie, tu niéma ratunku. Zawołała ich umarła.