KROLL. (silnie i nakazująco). Nie miałaś prawa czynić takiego wyboru.
REBEKA. (gwałtownie). Alboż myślicie, że działałam z zimném obrachowaniem! Nie byłam téż wówczas tém, czém jestem dzisiaj, gdy tu stoję i wszystko wam wyznaję. A potém są nieraz w człowieku dwie wole. Chciałam usunąć Beatę w taki lub inny sposób, jednak pomimo to nie wierzyłam, by to kiedykolwiek nastąpiło. Za każdym krokiem postawionym na téj drodze coś we mniezdawało się wołać: Teraz ani kroku daléj. A przecież zatrzymać się nie mogłam. Musiałam choć troszeczkę posunąć się daléj... potém znowu trochę... i znowu trochę. Aż wreszcie stało się... Stało się w ten sposób... (krótkie milczenie).
ROSMER. (do Rebeki). I jak sądzisz, co będzie teraz z tobą, po tém wszystkiém?
REBEKA. Niech się stanie, co chce. Nie zastanawiałam się nad tém.
KROLL. I ani jedném słówkiém nie zdradziła żalu. Może go nawet nie odczuwa.
REBEKA. (zimno i dumnie). Wybacz, panie rektorze... to już nikogo nie obchodzi... tylko mnie samą.
KROLL. (do Rosmera). I z tą kobietą żyjesz pod jednym dachem, w poufnym stosunku?.. (Spogląda na portrety). Och! a ci umarli. Oni na to patrzą.
ROSMER. Idziesz do miasta?
REKTOR. (biorąc kapelusz). Tak, im prędzéj, tém lepiéj.
ROSMER. (biorąc takie kapelusz). Idę z tobą.
REKTOR. Idziesz? Myślałem zawsze, żeśmy cię nie stracili zupełnie.
ROSMER. Więc chodź, chodź. (Obadwaj wychodzą przedpokojem, nie patrząc na Rebekę. Po chwili Rebeka ostrożnie wygląda przez okno pomiędzy doniczkami kwiatów.
REBEKA. (półgłosem). Dziś także mostem nie idą... Obchodzą go. On nigdy tędy nie przejdzie... Nigdy (odchodząc od okna). Tak... tak... (pociąga za taśmę od dzwonka).
PANI HELSETH Co, proszę pani?
REBEKA. Pani Helseth, bądź tak dobrą i każ znieść zgóry mój podróżny kufer.
PANI HELSETH. Podróżny kufer?
REBEKA. Tak, ten ciemny kufer obity skórą foki. Znasz go pani przecież!
PANI HELSETH. No tak. Ale niechże Bóg broni, pani przecież nie wyjeżdża?