Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

BEGRIFFENFELD:
Peer Gynt! Co za głębia! O tak, głębią studni
Jest każdy tu wyraz!... A czem pan się trudni?
PEER: (skromnie)
Starałem się zawsze — jestem, panie, szczery, —
Być sobą... A zresztą — tu moje papiery.
BEGRIFFENFELD:
I znowu zagadka! Czuję treść jej ciemną...

(chwyta go za rękę)

Znalazłem cesarza! Do Kairu ze mną!
Cesarza tłumaczy zagadek!
PEER: Cesarza!
BEGRIFFENFELD: Ze mną!
PEER: Czyż się na mnie on poznał?!
BEGRIFFENFELD: (ciągnie go za sobą) Uważa
Dobrodziej: pan jesteś cesarzem tłumaczy
Zagadek, wiedzących, co „być sobą” znaczy.

Kairo. Wielki dziedziniec,
otoczony wysokiemi murami i budynkami. Zakratowane okna. Klatki żelazne. W dziedzińcu TRZECH DOZORCÓW — CZWARTY nadchodzi.

NADCHODZĄCY:
Schafmann, czy widziałeś pana dyrektora?
DOZORCA:
Widziałem, wyjechał... Wczesna była pora.
PIERWSZY:
A może wypadek, gdyż wiadomość mamy,
Że dziś w nocy...
INNY: Cicho, ktoś wchodzi do bramy.

(BEGRIFFENFELD wpuszcza PEER GYNTA, zamyka za sobą bramę i klucz chowa do kieszeni)

PEER: (do siebie)
Doprawdy, to człowiek wielkiego talentu,