Biegała po kabinie, łamiąc ręce nad głową z niewypowiedzianego uczucia i porywu w duszy, wkraczającego w egzaltację.
Tego dnia zeszła na „lunch” ubrana staranniej w lekką ciemną suknię z crépe de chine’u. Chciała włożyć białą, ale zmieniła zamiar.
— Nie, a może on chory...
Przy stole rozmawiała z ożywieniem, bawiły ją komiczne pozy pasażerów z powodu wzmożonej znacznie chwiejby statku. Na stole położono już ramy, pomimo to nakrycie tańczyło, utrudniając jedzenie. Coraz to któryś z biesiadników trącał czołem o brzeg stołu lub odwalał się w tył, włażąc kolanami na własny talerz.
Elża nie jadła, widząc fizyczne niepodobieństwo spełnienia tej funkcji, piła jeno koniak zalecony jej przez kapitana.
Francuz pił bez miary i klął bez miary, co chwila wołając: pardon! Kilka osób zbladło nagle i uciekło do kabin, tłukąc się o ściany.
Elża czuła silny ból w skroniach i zawrót głowy, wyszła z trudem na pokład, ale wiatr wpychał ją z powrotem. Podziwiała morze groźne, warczące, spiętrzone bałwanami, ciemno-stalowe, z połyskiem żelaza i grynszpanu. Brudne piany bluzgały na pokład, jakby morze pluło na statek. Niebo zwisało ciężkie, brzemienne ołowiem, wodą nasiąkłe.
Nagle Elża uczuła, że pokład leci gdzieś w dół bezdenny, a wkoło wir szalony zakotłował gwałtownie i obuch jakiś uderzył ją w głowę. Krzyknęła i upadła jak długa na zwinięte liny okrętowe.
Nie zemdlała, lecz zawrót głowy pozbawił ją sił i władzy w sobie.
Kapitan ją podniósł i, besztając, ocucił, poczem odprowadził do kabiny, zabraniając jej wychodzenia na pokład. Elża rozchorowała się na dobre, pomimo koniaku i śliwek, które kapitan nasyłał jej masami. Pierwszy raz w życiu cierpiała tak strasznie, huśtając się na posłaniu od sufitu do podłogi bez chwili spoczynku. Wichura przeszła w huragan i burzę. Tak wpłynęli na morze Czerwone. Statek taczał się formalnie, podrzucany przez bałwany olbrzymie, jak góry, walił się w przepaście, kręcił młynka, kładł się bokiem, skrzypiał, stękał. Niewiadomo było, czy wściekło się morze, czy statek. Prawie wszyscy pasażerowie byli chorzy, tylko kapitan i załoga nie przestawali czuwać. Francuz wreszcie, jakby z desperacji, nabrał humoru, wymyślał morzu, ile wlazło, i zachęcał statek do walki.
Elża pod wieczór, chociaż chora bardzo, wysunęła się z kajuty, by zaczerpać powietrza, i usłyszała taką przemowę pobłażliwym, spokojnym tonem wypowiadaną:
— Jeszcze mało! Hejże, jeszcze trochę, wścieknij się do reszty, bydlę jedno! Krzycz, pluj, szalej! — Cierp stateczku, cierp, tyś wyższy nad to głupie bydlę, ono widzisz konwulsji dostało z bezsilnej złości, że ciebie nie złamie. Czekaj, potworze, prze-
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/93
Wygląd
Ta strona została przepisana.