Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mężowsku, nie opuści. Taki Tomek ho, ho, to złoto szczere, skarb dla żony. Ty, Elżuśka, wielki los wygrałaś w życiu. No, chodźmy, bo czas do pracy. Wieczorem przeczytasz coś dziadkowi, to się rozerwiesz, byle nie gazetę, bo straszne w nich wieści i wierzyć się nie chce, co się na świecie wyrabia. Pójdźmy!
Objęła w pół przyszłą synowę i pocałowała ją czule w czoło. Poszła naprzód, za nią powlokła się Elża blada, cicha, znękana, z wizją przymrużonych ironicznie oczów, z szeptem na drżących ustach:
— Vous étes roi, sire, vous étes roi...

VIII.

Elża czytała pamiętnik z Riviery.
...Leżałam na brzegu morza Śródziemnego, w potokach słońca, które zdawało się dotykać mnie płomiennemi mackami swych promieni, zlewało na fale i piasek nadbrzeżny tyle ognia, że woda stała się złotą, spienioną od gorąca i przeczystą jak tafla cennego kryształu. Białe piany burzyły się wszędzie, wąskie i szerokie ich pasma widać było hen, w oddali, na migotliwej lśniącej jaskrawo błękitem i srebrem puszczy wód. Kołysało się morze rozkosznie, fale piętrzyły się i spływały powoli, wdzięcznie, całowane namiętnie przez wściekle palące słońce, muskane wiatrem lekkim, jak szelest skrzydeł przelatującej mewy.
Brzeg, na którym siedziałam nie był plażą, lecz urwistym skalnym występem lądu, z głęboko wsuniętą w morze ławicą piasku. Słońce i tu dokazywało cudów, rozsypując wskroś białych fal piasczystych miljardy iskier złotych. Kamyki, wyrzucane przez szumiące udary wód, migotały jak brylanty, lśniły niby opale, czasem słońce rzuciło na nie purpurę; wówczas płonęły krwiste rubiny. Skały wyniosłe, poszczerbione jakby murem niebotycznym, odgradzały ziemię i ludzi od pełni morza, burzącego się ze wszech stron. Cały brzeg pokrywały złomy skalne, większe i mniejsze, wypolerowane jak szkło od ciągłego lizania fal, które skakały przez te progi kamienne, opluwając je pianą. Większe głazy woda obejmowała miłośnie do połowy tylko, tworząc dokoła suchego czuba wzburzony, biały wianek.
Nie było tu roślinności, gdzieś na szczytach skał czerniły się jakieś drzewiny, zresztą tylko niebo lazurowe, otchłanne a gorące, szaro-niebieskie, rozhuśtane morze, zmieniające kolory, niby muszla drogocenna i skały ciemne, skały rude, miejscami czarne, to znów przezroczyste jakieś, jakby złomy kryształu. I piasek. Cóż za rozkosz leżeć na tym sypkim, miękkim jak puch, o delikatnej barwie kremowej, piasku!