krok tak w zasadzie łatwy i uczciwy, by zerwać z Burbą, którego nie kochasz. Kochasz mnie i sama o tem wiesz najlepiej. Wierz mi, Pani moja promienna, że sam bym już chciał wyrwać Ciebie z mej duszy, ale... nie mogę. Miłość dla Ciebie sprawia mi tylko mękę, jednak nie mogę. Jak nałogowiec haszyszu, lub morfinista truję się rozmyślnie, świadomość tej trucizny jest mi gorzka, lecz ją chłonę, bo dusza nią żyje. Myślę niekiedy, że posiadasz w sobie osobliwy dar hypnotyzmu, który działa zabójczo na pewne osobniki i przykuwa je mocno mocą fluidu i bezwiednego czaru. Ale na wszelkie hypnozy ja jestem zbyt trzeźwy. Filozofowanie na nic się nie zda, kocham i to jest mój dogmat, w nim zamykam wszystko. Może Cię przez ten czas wyidealizowałem do potęgi w swej wyobraźni, bo czar Twój nie znika, lecz stale trzyma mię pod swym wpływem.
Widzę, że moja albiońska przysłowiowa zimna krew bywa jednak żywiołowszą i gorętszą w stosunku do Pani, niż Jej słowiański romantyzm i ukraiński temperament. Widocznie odbiega się niekiedy daleko od rasowych właściwości. Pomimo Twego milczenia odczuwam Twoją przynależność do siebie i Tobą żyję, oraz myślę, że już rychło moją będziesz, że moją być musisz, a musisz dlatego, że taka wola silna jak moja musi Cię do siebie zniewolić.
Słuchaj, Elly, żądam byś dała znak o sobie, byś się odezwała do mnie, bym wiedział, co z Tobą? Muszę wiedzieć, bo od tego zależy przyszłość moja, nasza i życie moje. Szarpania się do niczego nie doprowadzą, trzeba oprzeć się na czemś realnem, bo nawet marzeń utopijnych nie uznaję, stawiam zatem kwestję jasno. Proszę Cię, Elly, napisz do mnie szczerze i objaw swoje credo. Chcę wiedzieć, co Cię trzyma przy Burbie, bo wszak nie miłość. Przyszłość musi być naszą, zatem dążmy do niej oboje, dążmy do siebie tymczasem duchowo i fluidycznie, lecz bez wytchnienia, bez wahań i zwątpień, jak ludzie, którzy szczęście swe widzą jasno, nie wizjonersko, lecz plastycznie, choć w oddali. Ono przed nami, ukochana, sięgnąć nam tylko śmiało i... sięgniemy, gdy moment nadejdzie. Dość błagań i snów, moment nadejść musi, to celem naszym być powinno, to będzie nasz Syon. Dość słów, niech już nastąpią czyny. Tak szalenie, tak potępieńczo Cię kocham, że chwilami Cię nienawidzę. Drażnisz moją dumę męską, ambicję moją szarpiesz bezlitośnie i pragnę Cię i kocham, jak samego życia, które zachowałbym tylko dla idei zdobycia Ciebie, by Cię mieć swoją. Wypływamy na ocean za parę dni. Opuszczam brzegi Europy bez znaku życia od Ciebie, bez słowa pożegnania. Będę we flocie czynnej, a w której eskadrze, to szczegół zbyteczny. Kierunek drogi mego pancernika niech będzie dla Ciebie enigmą. Pisz: port Southampton, poste restante. Matka moja jest w Anglji, wie o wszystkiem, zachowała Cię w swym wspomnieniu, rozmawialiśmy dużo o Tobie, bardzo wiele sympatji ma dla Ciebie, ale nie
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/17
Wygląd
Ta strona została przepisana.