— I Tomek także, on taki uczuciowy i wrażliwy, zapaleniec i entuzjasta, większy może niż Artur... bo Artur lodowiec, zimny, sztywny anglik.
Wstrząsnął nią gorący, przenikliwy dreszcz, bo utkwiły w niej przymrużone, wymowne oczy tego „lodowca“.
— Nie, nie, nie! on nie dla mnie! Ja już tam nie wrócę, ja go już nigdy nie zobaczę.
Zaczęła rozmyślać o Tomku, lecz wspomnienie o Karolci przesuwało się uparcie, jak przykry majak.
— Ostatecznie jestem chyba więcej warta, niż ta gęś, — jątrzyła się Elża. Ładna buzia, nic więcej, czyżby Tomek mógł nawet porównywać? — A jeśli?... Ach, rywalizować z nią nie będę.
Zbudziła się w niej duma, niechęć do Tomka, raczej wmówiona, niż rzeczywista, bo młody Burba coraz silniej działał na wyobraźnię Elży, wbrew jej woli nawet i pomimo pewnego ochłodzenia ich stosunku. Młoda kobieta z energją właściwą jej naturze odsuwała od siebie uparcie wspomnienia z jasnego brzegu, nie otwierała więcej pamiętnika, nie zanurzała się w marzeniach. Listy od Artura przestały nadchodzić. Było jej dziwnie przykro, ale potrafiła wytłumaczyć sobie, że tak — lepiej. Posądzała go o jakąś nową słabostkę i z rozkoszą raniła samą siebie takiemi przypuszczeniami, chcąc w nie uwierzyć.
Tymczasem dni przechodziły w Warowni dość monotonnie. Elża oswoiła się z ciszą leśną, z wyciem wilków, lubiła wieczory przy kominku, swoje spacery i polowania z Tomkiem. Pisała przytem dużo, myślała, czytała; fortepian najczęściej był jej powiernikiem, zwierzała mu swe zapały i tęsknoty serdeczne. Stary Burba, słysząc jej muzykę, zwykł mawiać:
— Oho! Elża już za górami, za lasami, buja po świecie!
— Tak mię, dziadziu, porywa coś — wyraziła się kiedyś — więc muszę się w muzyce wypowiedzieć.
— Elżę „nosi“, — mówiono potem, słysząc jej burzliwe, namiętne warjacje, często szalejące na klawiaturze.
Pod koniec karnawału odbywały się „wieczory tańcujące“ w sąsiedztwach, gdzie były panny; Elża bawiła się tam wybornie, ciągle w asyście młodego Burby i sąsiada Poberezkiego z Chodur. podniecona gniewem panny Gozdeckiej. Śmieszyły ją te panie, łapiące Tomasza na wędkę wcale niedwuznacznie. Elża z przyjemnością obserwowała towarzystwo, zbierając ciekawe wzroki sama lub z Tomkiem i Uniewiczem, który celował dowcipem i złośliwością. Na wieczorze w ostatki w Chodurach, u Poberezkich, Gorska rzekła do Uniewicza:
— Niech pan da spokój, — nie obmawiajmy. Tutaj to razi, nie wszczepiajmy takiej trucizny towarzyskiej. Dzięki Bogu, na tutejszym gruncie niema ona powodzenia i dlatego lżej się oddycha.
— To prawda! — potwierdził Tomek, a wiesz czemu się to dzieje?... Oto u nas ludzie są szczersi, niż naprzykład w nie-
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/78
Wygląd
Ta strona została przepisana.