Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyżej i zmieni się w grób. Przebudzić się w grobie, to przecież szczyt tragizmu.
Dreszcz ją przeniknął. Wszakże kocha Tomka, zna jego charakter, naturę, wie, czego się po nim spodziewać, zna jego życie i nawet życie to polubiła, znajduje w nim pewien urok, czy jednak na całe życie on wystarczy? Elża nie chciała dopuścić, by myśl nurtująca uparcie w mózgu, zabijała żywsze uczucia i zaciemniała pogodę chwili. Myśl, że zakres ich życia w Warowni odbiega niesłychanie daleko od poziomu jej marzeń, ambicji, tęsknoty budziła w niej popłoch. Więc tuliła swe ramię do ramienia Tomka, w nim szukając ratunku przed samą sobą. Upajała się jego miłością, a on to rozumiał inaczej. Ale tego dnia niepokój jej był wyjątkowy. Męczył ją dziś gwar i wesołe zabawy wakacyjnych gości, którzy od kilku dni przepełniali stary dwór w Warowni. Kuzyni i kuzynki, siostrzeńcy i siostrzenice pana Cezarego i pani Urszuli, każdorocznie odwiedzający Warownię z mamami, ciotkami, a często z kolegami lub koleżankami, tworzyli barwne towarzystwo, rozbawione od rana do nocy. Były i młode małżeństwa z dziećmi i archaiczne szanowne pary, stawiające sobie nawzajem pasjanse. Dwór modrzewiowy, obszerny, jak arka, wszystkich pomieścił. — Otchłanne śpiżarnie pani Burbiny, w których, jak pan Mel się wyrażał „stoją barykady fasek różnych kształtów i objętości, połcie słoniny zastępują podwójne ściany, wędliny doszczętnie zasłaniają chmurą pułapy, a konfitury leją się oceanem“ — miały się z pyszna. Ponad to wzamian za hojne przysmaki, panie dobrowolnie drążyły całe kosze jagód, młodzież zaś znosiła chrust pod stare wiązy, gdzie na trójnogach smażono gremjalnie konfitury wśród wesołej zabawy, flirtu i raczenia się gotowym przetworem.
Codzień urządzano jakieś wycieczki, polowania na ptaki, gry i konne spacery. Wieczorem odbywały się często tańce, albo wirujące stoliki, lub marzenia przy księżycu. Elża, zwykle pierwsza inicjatorka, pełna życia i pomysłów, dziś zacichła w sobie i nie chciała do niczego należeć. Nie umiano jej rozruszać. O zachodzie słońca wszyscy jacyś pokwaszeni siedzieli na ganku na schodach, zajadając leśne czereśnie z olbrzymich koszów, przyniesionych świeżo przez gajowych. Czereśnie były czarne i białe, Wielkie, pełne słodkiego soku, jakie tylko w borach wołyńskich rosną dziko.
— Zaczarowane tu u Was królestwo, — mówił młody student z Krakowa, Zdzisław Burba, wesoły, pewny siebie „galileusz“, do starego leśnika, Stacha, który oparty na kiju, patrzył z uśmiechem na młodzież, czyniącą spustoszenie w koszach.
— Oj, zaczarowane, paniczu, zaczarowane, — potakiwał Stacho.
Zdziś Burba z Bohunowską czarną czupryną nad oczami szeroko rozłożył ramiona. Wołał z zachwytem:
— Wszystko tu jest: bory, łąki, jezioro, a jak się uprzesz to i step i górki; ryby, grzyby, orzechy, jagody, jakich nikt nie widział, a kwiaty, ósmy cud świata. Jak żyję nie widziałem takiej