Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyjątkową akustykę. No, widzisz spotkałeś się z nią gdzieś w Afryce... Prysła, bo nie była krótko trzymana. Toż sąsiadka moja! Lubiliśmy się, choć często przekomarzali. Niosło ją, niosło w świat aż i poniosło. Ha, są różne natury i różne przeznaczenia... No, bracie, więc przyjeżdżajcie do mnie razem z Jerzejskim na święcone. Poznacie u mnie wiele osób z szerokiego świata, bo w domu moim różni ludzie bywają.
Pan Jacek łatwo uległ namowom. Chciał poznać ten świat, w którym będzie się wkrótce obracać.
Gdy nadeszły święta, został zaraz po rezurekcji zabrany z Ezopem do domu obywatela, Była tu istotnie staropolska gościnność i rozszerzała ściany. Na tle różnych poglądów i ścierających się zdań, mniej lub więcej szczytnych, dominował duch patrjotyczny i niezatarta patyna, „szlacheckiego uczciwego gniazda“, jak swój dom i rodzinę nazywał obywatel. Mimo to pan Jacek stwierdził z żalem, że wśród reprezentowanej tam sfery ziemiańskiej, optymizm na rzecz kraju wprawdzie nie wygasł jeszcze, ale tlił się słabym płomykiem, trochę niecierpliwie i chwiejnie, jakby w obawie zupełnego zaniku.
Goście, bawiący u obywatela, nie imponowali panu Jackowi, przeciwnie, rozmowy ich, prowadzone przeważnie na tematy polityczne i finansowe, oraz okazywane przy bylejakiej sposobności zacietrzewienie, wywarło na nim wrażenie ujemne. Widział w nich ludzi bardziej inteligentnych, niż codzienne jego otoczenie, umiejących trafnemi i nieraz dosadnemi argumentami zwalczać przeciwników, ale razem wzięci nie stanowili oni tego materjału, na którym możnaby wynieść nawę państwową Polski i spoić ją, niby cementem, na wiecznych czasów trwanie.