Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

krótkiej chwili rozwaliste sanie wytoczyły się na polną dróżkę kopną, wysadzoną rosochatemi wierzbami w śniegowych zawałach. Mróz iskrzył się na polach i ostro skrzypiał pod płozami.
Pan Jacek milczał, gdyż dziwne jakieś obrazy przesuwały mu się w wyobraźni. Na wspomnienie o podobnej jeździe w mróz, o takiem samem skrzypieniu śniegu gdzieś i kiedyś na Syberji — wzdrygnął się.
Jerzejski także milczał, przynaglając tylko syna do prędszej jazdy. Raz przecie mruknął:
— Mijamy Borkowo.
Pan Jacek podniósł głowę, otworzył oczy. Ujrzał bramę, aleję wjazdową; w głębi bujnych kęp drzewnych stał cichy ośnieżony dwór.
— Jak tu dziwnie smutno — szepnął, westchnąwszy.
— Zna pan Borkowo?
— Znałem.
— Hej, nie tak tu bywało — dawniej! Za Strzemskich, panie, było tu i pięknie i wesoło. A jeszcze przedtem za Iwińskich.
Pan Jacek drgnął.
— Co z nimi... teraz?.. spytał cicho.
— W świecie są, Bóg ich wie, gdzie...
Dalej jechali w milczeniu. Wreszcie stanęli przed dworkiem okazałym. Dworek miał drewniany ganek i białe szyby zamarzniętych okien. Podobne domki stały poza dworkiem, ginąc w szeregu drzew, iskrzących się od mrozu.
— Ot i Jerzejki — rzekł szlachcic, a, gdy konie stanęły, wyskoczył szybko i pomógł wygrzebać się z sań panu Jackowi.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — zawołał, prowadząc gościa do mieszkania.