Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

fale tem samem korytem, jak ongiś, w dniu pierwszym i w dniu ostatnim...
— Ha! stało się, widocznie tak trzeba — rzekł pan Jacek i przyspieszył kroku, co mróz potężniał, dokuczając coraz bardziej.
W tem jęknęło coś w lesie, powietrzem zakołysał jakiś głos metaliczny, dźwięczny, śpiewny, coraz bliższy...
Dzwony...
To dzwony kościelne w Zaolchniowie biją na Pasterkę, obwieszczając przyjście Tego, który miał cierpieć za całą ludzkość.
Panu Jackowi krew spłynęła do serca gorącą falą, a oczy zaszkliły łzami wzruszenia, radości. Biegł już na przełaj, przed siebie, bez tchu, z oczami, utkwionemi w wieży kościelnej.
Sreżoga wieczorna znikła, powietrze było przeczyste, nalane seledynem i srebrem wychylającego się z poza olszyn księżyca. Dokoła biel, na szafirowej, szmelcowanej stali nieba trzęsienia gwiazd, wyspy świetliste, kolorowe.
— Noc święta, boska, mistyczna — szeptał pan Jacek wraz z odgłosem dzwonów i w piersiach miał szczęście, przedziwną muzykę szczęścia.
Gdy dobiegł do kościoła, świątynia była rzęsiście oświetlona i pełna ludu tak, że do wnętrza nie sposób było się przedostać. Ze wszystkich drzwi wylewały się tłumy, inni pchali się do środka. Przed kościołem było tłoczno. Młodzież rozmawiała głośno, chichocząc i zaczepiając się w przejściu.
Naraz mocne szarpnięcie dzwonka raz i drugi, trzeci i — nagle z wieży, jak z nieba, runął gromadny hejnał wszystkich dzwonów a z wnętrza świątyni, od ołtarza zagrałe- szczebiotliwe dyszkanty dzwonków maleńkich.