Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie odrywała oczu od Sfinksa.
Nagle przypomniała sobie słowa Mgławicza z pierwszego listu:
„Sfinksem jest mój czyn obecny, Sfinksem teraźniejszość i cała Polska. Sfinksem jesteś ty i... jest Jacek... On się odrodzi w przyszłości... ty pójdziesz w słońce.. — ja w mroki Umberry...“
Srebrne ametysty księżyca gasły na kolosie Sfinksa, cienie siniały, pogłębiając się, płachta granatu i ołowiu kładła się na piaski, coraz niżej, coraz ciężej. W pustyni ciemniało.
Halina podeszła tuż blisko pod sam kolos, podniosła oczy w górę.
Twarz Sfinksa śmiała się ciągle, swą okropną, a subtelną ironją.
Nagle Halina pochyliła się i jęła pisać coś na głazie u podstawy. Poczem wyprostowana, biała i wiotka, odeszła wolno w głąb pustyni...
— W słońce... w słońce... — wołały za nią potężne głosy.
— Idź w Suryę!.. Surya przed tobą — słyszała w sobie przemożny nakaz ducha.
U podstawy Sfinksa czerniało, jak świeżo wycięta rana, ponure, złowrogie słowo:
— Umberry.
Halina szła naprzód, wpatrzona w swoją świetlistą Suryę.