Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przyszłaś... znowu przyszłaś?..
— Przyszłam ci powiedzieć, żeś ty nieśmiertelny, że jesteś pieczęcią ludzkości, że w uśmiechu swym zamykasz istotną prawdą świata... że ty...
Umilkła nagle.
— Płaczesz?..— płakały kamienne wargi, wyżarte przez wieki. — Tyle razy czytałaś w obliczu mojem i płaczesz?.. Patrz na mnie, ja widzę wszystko, ja przeczuwam wszystko... Czyżbym łzy ronił?.. Gdyby łzy moje kamienne spłynęły na wszystko, co widzę, na to, co przeczuwam, toby z łez moich kamiennych urosły podniebne gmachy, wyższe nad piramidy Faraonów, toby urosły gmachy, dla których nie starczyłoby miejsca, a które przytłoczyłyby świat cały swoim ogromem... Czyż mogę płakać?.. Świat stać musi.., i ludzkość trwać musi, choć śmiech mój ma w sobie tyle ironji...
Strzemska łkała cicho.
— Nie płacz... Śmiej się!.. Gdy słońce świeci i wiatr niesie cudną woń kwiecia z El-Medine, gdy pachną święte wody Nilu, a świat widzę jasny i słyszę jego głosy wesołe — śmiej się! Gdy tak, jak teraz migoce księżyc i straszy cieniem i tworzy nowe, coraz potworniejsze zagadki — ja się śmieję! Śmieję się, bo już mnie nic nie dziwi, nic nie przeraża... Wiem wszystko, a w świecie nic się nowego nie dzieje...
Szept Sfinksa Halina wchłania w siebie i pod jego wpływem uspakaja się. Bolało ją serce, ciężar jakiś dławił ją.
Wyjęła zza gorsu zmięte arkusze listów, rozwinęła je. W świetle księżyca odczytała słowa, znane już na pamięć;