Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

morze. Raz otaczały ją czarne chmury dymów i jakby potworne jakieś widziadła... Czasem ją widzę pod Sfinksem... lub z kwiatami białemi... nie wiem, jak się one mogą nazywać... Dawno nie miałem żadnej wiadomości od niej... Dawno... A teraz mi się śni i mówi coś.. nakazuje...
Mgławicz przykucnął na niskim taburecie, jakby u stóp pana Jacka i zawisł oczyma na jego ustach.
— Nieraz bardzo wyraźnie słyszę jej słowa i zdaje mi się, jakgdyby była tutaj, wśród nas...
— A o mnie... o mnie?.. — spytał Mgławicz.
Pan Jacek pochylił się niespodziewanie, dotykając jego ramienia wychudzoną ręką.
— Miłujesz ją?.. — szepnął gorąco. — Wyznaj, powiedz...
Mgławicz zadrżał, ukrył twarz w dłoni przed pytającym wzrokiem starca.
— Miłujesz ją?..
Mgławicz milczał chwilę, poczem podniósł głowę i rzekł głosem silnym, męskim:
— Miłuję.
Zaległa cisza.
Po chwili znowu zaszemrały słowa:
— Ale ona...
— Tak. Ona daleko odeszła stąd... — potwierdził pan Jacek. — Teraz tu tak straszno. A jednak jej nakaz, wyraźny jej nakaz każe mi ratować pana.
— Mnie ratować...
— Ale ona wróci... zobaczysz, ona wróci... Teraz nie! Bo po cóż wracać, by patrzeć na rozwartą otchłań Umberry... Łódź twoja płynie teraz na fali, pchana wiatrem, wiejących z waszych czeluści... Ale zwiń żagle