Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy to ty, Aselu?
— Tak.
— Jestem u ciebie, raczej u nas.
— Przyjmują do wiadomości.
— Przyjeżdżaj prędko. Cóż taki suchy głos i obojętność.
Mgławicz chciał rzucić słuchawkę, lecz nagle w pasji podniósł ją do ucha.
— Marto, proszę cię, opuść zaraz moje mieszkanie.
— Co to znaczy?
— Polecam ci opuścić mieszkanie bezzwłocznie.
— Jesteś brutal, cynik.
— Mniejsza o to. Powtarzam, wyjdź zaraz, bo będę miał tam konferencję.
— Prywatną?
— Prywatną. Żegnam cię.
— Aselu, czekaj. Z kim ta konferencja?
— To do rzeczy nie należy.
— No, ale powiedz.
— Z detektywem, — odrzekł, tłumiąc wybuch wściekłości i zatrzasnął telefon.
— Taka... taka... mełł w zębach przekleństwo.
— Bydlę! — warknął i wybiegł z gabinetu.
Na ulicy wieczór rozsnuwał popielate mgiełki, gdzieniegdzie zapalono już światła. Tłumy zalegały trotuary, gęsto krążyły powozy, dzwonki i huk tramwajów urozmaicał jednolity turkot kół i cłapanie stóp ludzkich na na asfalcie.
Mgławicz szedł wolno, patrząc mętnemi oczami w jakąś latarnie, migającą wysoko, w oddali. Mijał sklepy, wystawy, cukiernie, potem przechodził obok szeregu ławek zapełnionych ludźmi na tle ogrodowych krat. Myśl