Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odzywa się w nich to przeklęte słowo, przywiane z przestrzeni, stamtąd...
Umberry...
Usiadł ciężko na fotelu i oparł czoło na dłoni.
Zapadł w jakieś nieokreślone chaotyczne zamyślenie.
I nie wiedział, kiedy i skąd stanęła przed nim starcza postać pana Jacka, z siwiuteńkimi włosami dokoła żółtej twarzy o bolesnym wyrazie, z oczami bezdennemi, przenikającemi go do rdzenia duszy.
— Jam jest duch Polski nieśmiertelny. Przychodzę szukać wśród was miłości ojczyzny i prawdziwego patrjotyzmu, przynoszę wam dawnego ducha Polski. Godzicie we mnie sztyletami zatrutymi, jadem wzajemnej nienawiści... Zabijacie mnie... Ale, pamiętajcie, ożyję. Zawsze ożyję, będąc waszym najkrwawszym wyrzutem sumienia...
Mgławicz wstrząsnął się, przetarł oczy. Ogarnął go szczególny lęk zabobonny. Powiedział do siebie głośno:
— Dlaczego ten starzec nasuwa mi się teraz tak często przed oczy? Co się dzieje ze mną?..
Nagle drzwi się otworzyły i wszedł szybko woźny.
— List do waszej ekscelencji.
Mgławicz sięgnął leniwie ręką do tacki.
— Znowu list. Te przeklęte piśmidła.
Spojrzał na kopertę i... zdumiał. Wszystka krew spłynęła mu naraz do serca, targnąwszy niem gwałtownie. Poznał na kopercie pismo Haliny Strzemskiej.
Zerwał się z miejsca, drżąc febrycznie, podbiegł do okna, oglądał list gorączkowo, czytał adres po raz wtóry, dziesiąty, nie zdając sobie sprawy, czy istotnie do niego należy.
Woźny stał na środku gabinetu i patrzał na ekscelecję, zdziwiony jego niebywałem zachowaniem się.