Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No i co, żałujesz ich? To trucizna. Masz słodycz moich ust, oto ci daję. Bierz. To dla ciebie i rozkosz dla ciebie i upojenie.
Przytuliła wargi do jego ust pożądliwie, przywarła do niego pachnącem ciałem i trzymała go w uścisku namiętnym chciwej żądzy. Mgławicz był narazie oburzony za zniszczone listy, lekko ją odsunął od siebie, ale potem stał się bierny, obojętny, wreszcie usłyszał w sobie głos praktyczny:
— Stało się dobrze, bo po co mi ta trucizna.
I uczuł wdzięczność dla Marty za usunięcie od niego złej mary. Kamień, gniotący go od kilku dni, spadł mu z serca. Marta zrozumiała to natychmiast.
— Jedźmy do nas, Akselu mój. Dziś będzie tryumf naszej miłości. Stworzę ci taką rozkosz, jakiej jeszcze nie zaznałeś nigdy, nigdy. Dam ci kwiat mojej urody w całym przepychu bogactwa i wybrednej świetności. Musisz się dziś upoić mną, Akselu. Upoimy się oboje. Dziś od ciebie nie wyjadę. Nie wyjadę, słyszysz?
— A twój mąż? — spytał prawie odruchowo.
Ochłodła i spojrzała na niego niecierpliwie.
— O nim myślisz? gdy ja ci tyle obiecuję? — syknęła.
— Fakt jest niemniej faktem i trzeba się z tym liczyć — odrzekł zimno.
— Zrobiłeś się ostrożny, widzę.
— Tłumacz sobie to, jak chcesz — rzucił sucho i uwolnił się z jej ramion.
Zadzwonił. Do gabinetu wszedł woźny, oznajmiając:
— Samochód czeka dawno.
— Dobrze. Sprzątnij... to i... spal — rzekł Mgławicz