Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Marto?.. Cóż tak surowo?.. Przyszła twoja Mary, do swego pana, przyszła do swego raju, do... naszego raju... Akselu, co ci jest?
— Wiesz o tem, że w tych godzinach bywam zajęty. Popełniasz niedelikatność, przerywając mi.
Marta prysnęła śmiechem.
— Ach, zabawny jesteś! Straciłeś, widzę, rachubę czasu. W tych godzinach właśnie otwiera się nasz raj, tylko nie tu wprawdzie. Byłam w twojem mieszkaniu, powiedziano mi, żeś nie wrócił. Więc jestem. Dlaczego dziś tak długo tu siedzisz?
Mgławicz spojrzał na zegarek. Istotnie stracił rachubę czasu. Było już dawno po godzinach biurowych. Opadł na fotel mroczny, jak noc. Zadzwonił. W szedł woźny.
— Czy pan sekretarz jest u siebie?
— Wyszedł już dawno na obiad.
— A podsekretarzowie?
— Tak samo. Jest już po szóstej. Ekscelencja nie uprzedził...
— Podać samochód.
Woźny wyszedł.
Marta z impetem przypadła do Mgławicza.
— Mary pojedzie razem, prawda?.. Bo chyba do nas jedziesz.
— Jadę do siebie na obiad.
— Doskonale, to znaczy do nas, ty nieznośny człowieku... Więc zabierzesz i mnie...
— Nie! tym razem pojedziesz osobno.
— Co to? Aksel!
— Nie mogę wszakże wychodzić z tobą z biura. Chyba to jedno rozumiesz.