Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XV.

Wieczór zapadł na oceanie. Słońce zanurzyło się już w głębinach, tylko górna tarcza świeciła jeszcze niepokalanem złotem, wybuchając, jakby fioletami obłoków. Ciemno-sine piętna, niby oddech słońca zatopionego w morzu, płynęły w górę, zbijając się w gęste runa i nikły, znowu wybuchały i nikły. Miało się wrażenie, że słońce wyłania z siebie wszystką barwę, kryjąc się w morzu, a zostawia sobie tylko rdzenne, zlane z istotą swoją, przepyszne złoto.
Fale nabrały tonów płomiennych, pełne były gorących łun rubinowych. Pasma fioletów, szafirów plątały się z sobą w mozaice, osypane pyłem barwistym, strzelające iglicami złota i brylantów. Gdzieniegdzie tworzyły się otchłanie sino-zielone, ponure, niby makaty, w jakie ocean przyodziewa się nocą.
Cisza była wielka, przerywana tylko stękaniem śruby parowca i rozlewnym bulgotem fal. Bezustanny a zawsze różnorodny pogwar morza szedł, aż do dna i kołysał ocean do snu. Ostatnie piętna fioletów wytchnęła z siebie tarcza słoneczna i znikła w zielonej toni. W jednej chwili na skrzydłach, o barwie ołowiu, nadlatywał mrok, gładził fale, pochłaniając wszystko złoto i purpurę, pił