Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co... pani?.. To gwiazda spadła...
— Tak, to wróżba niebios dla mnie.
— Wróżba?.. Ja sądzę, że to Kuwera sypnął na panią złoty pył słońca za jej... uduchowienie.
— Nie, to znak i odpowiedzi niebios, że spełnią się marzenia moje... i tęsknoty...
Mahawastu Dżhanu sposępniał jak noc.
Halina rozejrzała się dokoła.
— Gdzież jest nasz Fakir?
— W świątyni, modli się.
— Przed tą potworną, kamienną figurą?
Mahawastu Dżhanu zmarszczył lekko brwi.
— To bóstwo Budhhy, bardzo starożytne.
— Podziwiam je, jako spuściznę wieków, ale nie mniej jest ono straszne. Czy to przy posągu będzie nam Fakir wróżył?
— Tak. Lecz on będzie wróżył tylko pani, — rzekł Hindus przyciszonym głosem. — Uprosiłem go wyłącznie o wróżbę dla pani. Ten starzec fanatyk wróżyć nie lubi. Przyglądał się pani długo i sam nabrał chęci do wróżby.
— Cóż we mnie widział?
— To już jest jego tajemnica.
— Czy Fakir wie, jakiej jestem narodowości i wogóle coś o mnie samej?
— Nie, gdyż wszelkie takie wiadomości przeszkadzałyby wróżbie. Zresztą z nim się o tem nie rozmawia.
W obozowisku było niezwykle gwarno. Halina usiadła nieco w oddali na kamieniu. Mahawastu stał przy niej. Nastrój obozowiska podziałał na Strzemską. Rozweseliła się. Patrzała z zajęciem na murzynów w kolo-