Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XII.

Dziwnie zadrżała tafia wody na stawie. Śmigały po niej gradem purpurowe świetliki i one to zapewne rzuciły na wychudłą twarz pana Jacka lekki refleks nadziei. Przetarł oczy zmącone straszną wizja. Odetchnął głęboko i gdzieś z pod samego serca wydał ciężkie westchnienie.
— Obyż się... spełniło... choć w chwili... ostatniej.
A po długiej minucie szepnął:
— Jak zwykle... u nas.
I znowu:
— Obyż ta chwila była już... przejrzeniem i... zbawicielką naszą!..
Chodził długo zamyślony i sam się nie spostrzegł jak znowu marzył, wyczarowywał przyszłość. Nagle z poza drzew usłyszał głos męski młody i dźwięczny. Ktoś czytał. Do uszu pana Jacka dobiegły słowa znajome, wsłuchał się uważniej. Zdumiał. Były to jego zdania z broszury. Wysunął się trochę naprzód, ujrzał młodego chłopca studenta w towarzystwie młodziutkiej dziewczyny, również z jakiejś szkoły. On czytał broszurę z zapałem widocznym. Ona oparła głowę na dłonie, snać zasłuchana. Pan Jacek cofnął się za drzewo. Gdy młodzieniec doszedł do rozdziału podniósł oczy na towarzyszkę i rzekł wesoło: