Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niecierpliwie na krześle i, przerywając donośny w telefonie organ, rzeki głosem zimnym, suchym:
— Dobrze. Będzie.
Odłożył słuchawkę.
Pan Jacek nie spuszczał z niego oczu badawczych. Odczuł, że ekscelencja żałuje już teraz po niewczasie, że popchnięty pierwszym odruchem szczerości wtajemniczył w tę sprawę sekretarza.
Mgławicz siedział sekundę kamienny, poczem wolno, jakby z namysłem i wahaniem wziął pióro do ręki i wpatrzył s!ę w dokument.
Pan Jacek drgnął. Utkwił magnetyzujący wzrok w ekscelencję i czekał.
Znowu przeszła sekunda okropnego niepokoju, jakby zawieszenia sytuacji. Lecz natychmiast nadpłynął z przestrzeni prąd nowej energji i — Mgławicz ocknął się. Umoczył pióro w kałamarzu i rzekł z przymuszonym uśmiechem:
— Hypnotyzuje mnie pan, może słusznie, lecz ja... podpisać muszę.
Pan Jacek chwycił go za rękę.
— Nie! nie! Pan tego nie zrobi bez poprzedniego zbadania tej sprawy!
— Ależ ja tę sprawę nieszczęsną dziś muszę oddać załatwioną, dziś, zaraz.
— Nie! Pan jest Polakiem i pan czuje, że byłaby to korupcja moralna. Trzeba mieć w sobie arystokratyzm duchowy, swój własny, nie zaś być biernem narzędziem partyjnego obskurantyzmu. Proszę odmówić podpisu, to pański obowiązek, ekscelencjo! Wykazać trzeba całą grozę czy omyłkę niepojętego rozkazu.
— Pan wie, czem to pachnie? — wybuchnął Mgławicz.