Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W tem usłyszał za sobą lekki szelest i czyjeś przyspieszone kroki. Obejrzał się. Stanęła przed nim młoda kobieta wysoka i smukła, w podróżnym wytwornym stroju. Uśmiechnęła się przyjaźnie, żywo i zapytała z prostotą, dźwięcznym, serdecznym głosem:
— O ile wiem, pan jest polakiem.
Podniósł na nią oczy szeroko rozwarte, zdumione, nie mogąc zdobyć się na odpowiedź.
— Przepraszam, że zakłócam panu samotność i spokój, ale słyszałam mimowoli okrzyk pański w języku ojczystym, a wszak i ja jestem polką.
— Pani polka, polka! — w uniesieniu zawołał starzec. Beże mój, ja już tak dawno nie widziałem rodaków, nikogo z Polski! A pani, a pani?...
Schylił się nagle i gorąco ucałował ręce kobiety. Rozrzewniona przywarła ustami do jego ramienia, tak dziwną cześć wzbudził w niej ten starzec. On patrzał na nią uparcie z brwią namarszczoną i niepokojem w duszy.
— Skąd pani tu, skąd?..
Patrzał na nią już przez łzy.
— Jestem w podróży, jadę prosto z kraju. Czekam tu na statek by popłynąć dalej.
— Do Polski?.. — spytał bezwiednie trzęsącemi się wargami.
Zawahała się.
— Na ocean Indyjski — odrzekła wymijająco. — A pan?
Spojrzał na nią z wyrazem rozczarowania, ale wnet odrzekł z ożywieniem:
— Ja wracam do ojczyzny, z Syberji.
— Z Syberji! — zawołała, obrzucając go wzrokiem zdziwionym. — Teraz?..